środa, 20 stycznia 2016

Plany na szycie - część 1.

Postanowiłam rozpocząć małą serię, w której prezentować będę "plany na szycie" - czyli to, co chciałabym w najbliższym czasie wydobyć spod maszyny. Mam nadzieję, że przedstawienie tego na blogu zmotywuje mnie jedynie do działania.

No to zaczynamy!

1. Negliż 

Nadal nie jestem pewna, czy negliż i dressing gown to na pewno to samo, nawet jeśli wydaje się,  że służą do tych samych celów. Nie zmienia to faktu, że szycie bielizny (także tej nocnej) wzorowanej na tej z minionych dekad to sama frajda, zwłaszcza przy świadomości, że dzisiejsze piżamki to najczęściej wyciągnięty tiszert i flanelowe spodnie (co także wielbię, najwygodniejsze ciuchy świata). 

Co prawda jedną* taką podomkę (szlafroczek, jak zwał, tak zwał) już uszyłam, drugą wygrzebałam w sh**, ale po co się ograniczać? 

Pierwszy egzemplarz, który wpadł mi w oko, to ten pochodzący z 1918 roku: (nie jestem pewna źródła, ale to chyba Met Museum)




Hafty są zachwycające!

Datowanie? 
Jak widać powyżej, mój ulubiony ostatnimi czasy początek XX wieku. W dalszej kolejności zamierzam także zaopatrzyć się w coś stylizowanego na lata 30. 

Kiedy planuję rozpocząć szycie? Powiedziałabym, że jak najszybciej, ale w kolejce mam jeszcze spódnicę, więc zapewne się to nieco przeciągnie.

Materiał? No właśnie, tu mam dylemat. Mam w zapasach oliwkowozielony poliestrowy szyfon, ale coś czuję, że nie jest to najlepszy kolor na negliż. Z drugiej strony miło byłoby mieć naturalną tkaninę. No i ten fiolet jest taaki piękny...

Wyzwanie? Nigdy nie szyłam nic z szyfonu, a słyszałam, że to koszmar. No i hafty, ale to inna sprawa.

Wersja alternatywna to to cudo z 1915 roku. Akurat mam w zapasach beżowy wiskozowy szyfon (z którego miała być koszula, ale jakoś się nie zanosi), więc rozważę opcję uszycia obu egzemplarzy. 



       


       




Tyle w części pierwszej, to be continued ;)

* Niestety, sfotografowanie jej jest niemożliwe, bo materiał to jakiś podły welur.
** Kiedyś się pochwalę, jest przepiękna. Tylko standardowo za duża. 

niedziela, 10 stycznia 2016

Jak nie wpisałam się w datowanie, czyli suknia z 1911.

Przymierzałam się do wyprawy na Złote Popołudnie odkąd tylko dowiedziałam się, że tego typu wydarzenia odbywają się na terenie naszego kraju (czyli niewiele wcześniej). Jako, że  nie wyrobiłam się z szyciem na piknik w Pszczynie, tym razem miało być inaczej. Tylko skończę suknię wzorowaną na tej z 1911 i zabiorę się za coś z wcześniejszych dekad.

Rzeczywistość spłatała mi figla i jakoś tak wyszło, że ledwo zdążyłam skończyć suknię, a już trzeba było się pakować i ruszać do Krakowa. Zrezygnowana machnęłam ręką w nadziei, że nikt nie zwróci uwagi na moje faux pas. Nie miałam nawet stroju dziennego (który akurat wpisałby się w datowanie, gdyż miał zawierać tę koszulę), więc czekała mnie podwójna porcja wstydu do przełknięcia.
Ciekawość wygrała i tak oto znalazłam się na moim pierwszym w życiu wydarzeniu kostiumowym.

Zanim przejdę do opisu sukni, kilka zdań o samym Złotym Popołudniu, a raczej o moich odczuciach. Złote Popołudnie to wydarzenie organizowane przez stowarzyszenie Nomina Rosae i Szkołę Tańca Jane Austen i w założeniu ma ono stanowić swoistą podróż w czasie do XIX wieku. (Polecam zresztą zapoznać się z działalnością Nominy, która tego typu przedsięwzięć organizuje dość sporo.)

Program imprezy był naładowany ciekawymi pozycjami, jak pokaz mody, diorama, czy spektakl-seans spirytystyczny. Niestety, minusem było to, że bardzo niewiele punktów programu odbyło się zgodnie z harmonogramem, zatem większość czasu spędziłyśmy wraz z Kasią włócząc się po ogrodach pałacu w Śmiłowicach i wyczekując kolejnych atrakcji. Dużo czasu spędziłyśmy też w pałacowej restauracji przy herbatce i ciastkach, niestety bez obiadu, bo w menu nie było dań wegetariańskich, co przy ponad 12 godzinach spędzonych w jednym miejscu jest dość problematyczne.

Kilka atrakcji mile mnie zaskoczyło, jak np. namiot cygański, gdzie bardzo mile spędziłyśmy czas rozmawiając o dybukach. Niektóre jednak wywoływały raczej moje zdumienie, np. bardzo chaotycznie przeprowadzony pokaz mody, w którym pominięto kilka z najpiękniejszych (moim zdaniem) sukni. "Rozluźniony" program Złotego Popołudnia sprawił, że czas się nieco dłużył. Na szczęście dla jego zabicia udało mi się przeprowadzić kilka miłych rozmów.

No to teraz suknia! Dość luźno wzorowałam się na tym projekcie Callot Soeurs z 1911 roku. (zdjęcia z MetMuseum)





Urzekła mnie tiulowa (?) góra i moje ulubione chyba połączenie kolorów. Od początku wiedziałam, że suknia nie będzie miała trenu, gdyż planowałam wykorzystać dość uniwersalną spódnicę, którą przerobiłam z zakupionej w lumpie szmatki chwilę wcześniej. Niestety, spódnica to pół na pół poliester  z bawełną, dlatego dla pocieszenia samej siebie (i dla wydłużenia spódnicy) dodałam u dołu pas aksamitu. 

Także góra uszyta jest z aksamitu w połączeniu z fioletowym żakardem (z zielonej wiskozy powstała ostatecznie koszula), odzyskanym z bardzo brzydkiej spódnicy zakupionej wieki temu w lumpeksie. W miarę posiadanych materiałów starałam się o tzw. historyczną poprawność (o ile w ogóle można tak mówić przy wykroju robionym na oko). Szyłam bawełnianymi nićmi, a jako guzików użyłam szklanych paciorków. Oczywiście nie posiadałam bawełnianej gipiury (robią taką w ogóle?), dlatego ratowałam się resztkami z zapasów. Rękawy także powstały z odzysku i to także, niestety, poliester. 

Suknia prezentuje się tak i biorąc pod uwagę, że jest to moja pierwsza próba w kostiumingu, jestem z siebie nawet zadowolona. 



Tak, zdjęcie łazienkowe, ale na tym wyglądam chyba najkorzystniej, to wrzucę :P


A na tym z kolei wyglądam bardzo niekorzystnie, za to dobrze widać przód sukni. 
Suknię uzupełniła reticule szyta z tych samych tkanin i koronkowe rękawiczki kupione dawno temu w KappAhlu. Przepiękny wisiorek pożyczyłam od Kasi. 

Co ciekawe, spotkałam się z wieloma mniej lub bardziej zabawnymi komentarzami na temat mojej bladości, na co, przyznam, nie byłam przygotowana. Zwłaszcza biorąc pod uwagę tematykę wydarzenia i fakt, że Wrocławianie nie są zbyt skorzy do komentowania cudzego wyglądu (co z tego co wiem, w innych dużych miastach jest raczej normą). Cóż, nie opalam się od ośmiu lat, co ciemne kolory sukni tylko pięknie eksponują. 

Ponieważ wiedziałam, że jeśli najpierw zabiorę się za szycie sukni, nigdy nie uszyję pasującej do niej bielizny, zrobiłam to w pierwszej kolejności. Efekty można podziwiać tutaj. Inna sprawa, że z Krakowa od razu ruszałam do Warszawy, a potem na Litwę, zatem aby się nie przeciążać, zabrałam tylko halkę... 

Tyle na dziś, kolejne szyciowe nowiny pochodzić będą z lat 40. i 50. XX wieku, zatem zapraszam już wkrótce! 

L.