sobota, 26 grudnia 2015

Skok w przyszłość: sukienka w stylu lat 60.

Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że potrzebuję więcej rozkloszowanych, nadających się na co dzień, sukienek. Dodatkowo naoglądałam się Mad Men (i fabuła nadal mnie nie porwała, ale robi się coraz ciekawiej) i stwierdziłam, że wczesne lata 60. nie są takie złe. To, co dzieje się w modzie potem, to już kompletnie nie moja działka, choć bardzo podobają mi się płaszcze z tego okresu, ale o tym kiedy indziej.

Standardowo życie mnie oszukało i zamiast czerwonej kraty ze sklepu z tkaninami wyniosłam szaro-granatową (choć tak właściwie dalej nie jestem pewna, co to za kolor). Niestety, mój ulubiony sklep nie miał na stanie pięknej, kraciastej, czerwonej wełny, której wizję miałam w głowie, dlatego tym razem szarawy syntetyk. Może to i lepiej, bo jak się okazało, dopasowywanie kratki do kratki to koszmar. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że jest to pierwsza rzecz w kratę o tak skomplikowanym wykroju, jaką uszyłam.

No i wykrój! Zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale jest to pierwsza rzecz od początku mojej "kariery" jaką uszyłam z gotowego wykroju. Jakoś tak zawsze wychodziło, że zawsze bawiłam się w rysowanie swoich wykrojów, zamiast szukać podpowiedzi w stosie Burd mojej rodzicielki. Tym razem się poddałam i sięgnęłam do magazynu "101 Porad" z czerwca 1997.


Plusem jest to, że wykrój ten nie jest przygotowany w konkretnym rozmiarze, lecz poszczególne wymiary podane są w centymetrach. To sprawiło, że poprawek było raczej niewiele. Od siebie dodałam zaszewki na biuście, rękawy i zmieniłam kształt dołu na kloszowy. Gotowa sukienka prezentuje się tak:




Postanowiłam powalczyć także z podszewką, mając nadzieję, że z gotowego wykroju pójdzie mi lepiej niż zazwyczaj. Udało się, choć w pełni zadowolona nie jestem. (Na zdjęciu tylko kolor, bo wciąż wymaga poprawek). 


Sukienka jest bardzo wygodna i idealnie dopasowana, co sprawia, że chyba na stałe polubię się z gotowymi wykrojami. Zresztą ten sam wykrój, tylko z pogłębionym dekoltem posłużył mi do stworzenia prezentu dla siostry. Mały teaser, w roli głównej mój kot Ramzes. 



Jako, że ostatnimi czasy poznosiłam  mnóstwo kupionych w sh ciuchów, które aspirują do zostania czymś pięknym po przejściu treningu przez maszynę do szycia, spodziewajcie się kolejnych notek w najbliższym czasie. 

Spokojnego odpoczynku,

LL



czwartek, 12 listopada 2015

Co kryje się pod sukienką cz. 1.

Czyli krótki opis edwardiańskiej bielizny.

Dziś część pierwsza, czyli koszula, szerzej znana jako chemise (co z francuskiego oznacza ni mniej, ni więcej, tylko właśnie koszulę). I chyba tej nazwy wolę używać, bo w wydaniu historycznym (albo historyzującym, jak w moja) przypadkach chemise przypomina bardziej półhalkę, niż koszulę.

Jej historia jest dosyć długa, gdyż najpewniej wyewoluowała z rzymskiej tuniki, a prawdziwą popularność zyskała w czasach średniowiecza. I cieszyła się tą popularnością aż do początku XX wieku, kiedy to ubieranie stało się nieco prostsze a koszula spodnia przestała być niezbędna.

Swoją uszyłam, wraz z halką, pantalonami i staniczka gorsetowego z zamiarem wybrania się na Złote Popołudnie w pełnym*, nie do końca historycznie poprawnym (eufemistycznie mówiąc) rynsztunku.
Ale fakt, że z Krakowa wyruszałam od razu w kierunku Litwy, a zatem musiałam maksymalnie ograniczyć bagaże sprawił, że (teraz chwila wstydu i prawdy) wszystko oprócz halki zostało w domu. No nic, na pewno się nie zmarnuje!

Żeby zabrać się za szycie, musiałam oczywiście najpierw przekopać inernet w poszukiwaniu inspiracji. Nie było z tym żadnego problemu, zwłaszcza gdy niemal pierwszym zdjęciem, na jakie się natknęłam, była ta zachwycająca pani:

Źródło: http://historicalsewing.com/purple-silk-edwardian-corset

Szukając dalej natrafiłam na tę rycinę i wiedziałam już, że najbardziej przypadła mi do gustu ta po lewej. Rycina jest z roku 1911, a więc dokładnie z tej samej daty, co moja suknia.


Źródło: http://ladycarolyn.blogspot.com/2012/03/interpreting-edwardian-undergarments.html
Następnie spędziłam miliony godzin na zabawie z wykrojem, kolejne miliony na wycinaniu, zszywaniu, ozdabianiu i voila!

Bałagan z tyłu znamionuje proces twórczy - w większości to tkaniny na kolejne projekty. 

Focia z instagramowymi filtrami musi być. 

Jestem z niej bardzo zadowolona**. Powstała dość szybko ze znalezionej w lumpie bawełnianej narzuty na łózko, także wszystkie koronki są bawełniane. Udało mi się uniknąć szwów zygzakowatych, jedyne, co do których mam wątpliwości, to szwy bieliźniane, które co prawda znakomicie się sprawdzają w tego typu elementach garderoby, natomiast nie mam pojęcia o ich historii. W tej chwili nadal brakuje wstążeczki przy dekolcie, bo wszystkie, jakie posiadam w domu, są poliestrowe. 

Nieco inaczej sprawa prezentuje się ze staniczkiem gorsetowym (popularniejsza chyba nazwa to corset cover). Co dość oczywiste, nakładało się go na gorset w celu oddzielenia tegoż od stanika sukni, czy koszuli. Zapobiegało to przebijaniu gorsetu spod ubrania oraz możliwym przetarciom materiału odzieży wierzchniej przez twarde fiszbiny sznurówki. 

W tym przypadku przekopywanie internetu trwało jedynie chwilę, gdyż wieki temu los skierował moje kroki w stronę nieistniejącego już niestety lumpeksu, gdzie ze sterty "wszystko po 1 zł" wygrzebałam koszulę zakładaną tradycyjnie pod bawarski dirndl. Kupiłam, choć potem przez kilka lat leżała niespożytkowana, bo jakoś nie mam potrzeby i chęci chadzać w bawarskich strojach ludowych (choć posiadam dwa w kolekcji. Zaraz, jakiej kolekcji. Chyba, że tak nazywa się inaczej zakupoholizm). Ale nadszedł ten dzień i natchnienie podpowiedziało: hej, to będzie świetna baza na staniczek gorsetowy! I tak też się stało. 

Przed i po.

Jak widać, modyfikacje nie są duże, ale jestem bardzo zadowolona z efektu. Jedyne, do czego można się przyczepić, to fakt, że tkanina to mieszanka bawełny z poliestrem, ale stojąc przed wyborem: wykorzystać to, co mam (i leży nieużywane), czy szyć od nowa wybrałam pierwszą opcję. Idea recyklingu wygrała.

I mała prezentacja, jak to wygląda na (styropianowym) człowieku:

Jest nieco za duży, ale po założeniu w ogóle nie rzuca się to w oczy. 

To tyle z dzisiejszych bieliźnianych wynurzeń!

Do napisania wkrótce!

LL

P.S. Szczerze mówiąc nie wiem, czy nastąpi druga część tej notki, halka i pantalony już nie są tak udane :D.


* Tak, brakuje gorsetu. Nadal się waham, czy mam tyle cierpliwości, żeby podjąć się uszycia tego elementu garderoby, czy jednak wolę zostawić to doświadczonej gorseciarce. Zobaczymy, jaką odpowiedź da moja najbliższa wypłata.

** Co prawda nie miałam jej jeszcze na sobie, ale stanowi przeuroczą koszulę nocną, jak to określiła moja siostra. 


niedziela, 1 listopada 2015

Koszula, której nie uszyłam na Złote Popołudnie.

Nie zdążyłam. Bynajmniej nie dlatego, że miałam za mało czasu. Po prostu nie wiedziałam, jaką koszulę chcę uszyć, a jeśli miałabym stworzyć coś, z czego byłabym niezadowolona, szkoda materiału.

Historia samej tkaniny jest równie ciekawa. Do sklepu weszłam po bordową, lejącą się tkaninę, która stanowić miała część stanika sukni inspirowanej wykrojem z 1911 roku  (ale o tym kiedy indziej). Zazwyczaj pomocna pani nie mogła odnaleźć odpowiedniego materiału, zwłaszcza, że zażyczyłam sobie tkaniny wykonanej z naturalnych włókien. Rozszerzyłyśmy zakres poszukiwań o granat i zieleń. I tak oto wyszłam ze sklepu z metrem zielonej wiskozy z domieszką jedwabiu. 

Jednakże już w domu doszłam do wniosku, że do planowanego typu stanika bardziej pasuje walający się po mieszkaniu fioletowy żakard, będący kiedyś częścią paskudnej, kupionej w ciucholandzie spódnicy. Nic to, żaden skrawek materiału się u mnie nie zmarnuje - odłożyłam więc zieloną wiskozę (z domieszką jedwabiu) do pudła z ulgą, że nie muszę kroić tak "szlachetnej" tkaniny. 

Problem pojawił się w momencie, w którym zorientowałam się, że na Złotym Popołudniu, na którym planowałam się pojawić, nie wypada chodzić przez cały dzień w sukni wieczorowej! Pal licho spódnicę, która jest na tyle uniwersalna, że może posłużyć i do stroju dziennego i do wieczorowego (na szycie trenu nie miałam niestety czasu), ale góra?! Nie ma wyjścia, trzeba szyć koszulę!

Materiału miałam aż nadto (szyfonowa wiskoza, kupiona na koszulę trzy miesiące temu nadal czeka na wykorzystanie), gorzej, że nie miałam pomysłu! Przez trzy kolejne dni, w każdej wolnej chwili, przekopywałam się przez Google w poszukiwaniu tej jedynej. I o to znalazłam, dzień przed wyjazdem do Krakowa, a pomocą okazała się strona marquise.de. 


Piękna, idealna, bogato zdobiona, z odpowiedniego datowania (1898). Co z tego, skoro na uszycie jej nie starczyło mi już czasu. Podjęłam nawet próbę wykrojenia koszuli z zamiarem uszycia całości ręcznie w pociągu, ale szybko zarzuciłam ten pomysł wiedząc, że zmarnowałabym tylko tkaninę.

I tak wykrojona koszula czekała kolejny miesiąc na dokończenie. W międzyczasie zaczął się rok akademicki, doszło trochę nowych obowiązków, a koszula, której poświęcałam zdecydowanie za mało czasu, wisiała (nadal w kawałkach) na manekinie. Sama koncepcja koszuli uległa w międzyczasie drobnym zmianom. 

Oczywiście od początku planowałam jedynie wzorować się na powyższej rycinie, jednak fakt, że krojąc rękawy zorientowałam się, że zabraknie mi materiału (!) sprawił, że trzeba było diametralnie zmienić koncepcję. A nic, pobawię się w projektantkę mody, pomyślałam i tak oto wykroiłam każdy z rękawów z 4 (!) części. Efekt prezentuje się tak i mnie (niemal) w pełni zadowala:







Jestem bardzo zadowolona z faktu, że koszula nadaje się do noszenia również ze współczesnymi ciuchami i świetnie się układa. A skrojone z kilku części rękawy kojarzą mi się z twórczością wielkiego Charlesa Jamesa, którego jestem wręcz fanką i któremu na pewno poświęcę w przyszłości notkę.

Dziękuję za uwagę,

LL





The beginning.

Pisanie wstępów i zakończeń od zawsze było moją piętą achillesową. Na samą myśl o tym, że muszę nadać zamkniętą formę stworzonemu tekstowi robiło mi się niedobrze (spytajcie moją promotorkę), dlatego też zazwyczaj zostawiałam to na ostatnią chwilę.

Ale że wypada wytłumaczyć się, dlaczego tak właściwie wynajmuję kawałek internetowej przestrzeni w domenie bloggera, oto jestem.

Miłośniczka (wybiórczo pojmowanej) historii, zaangażowana czytelniczka tzw. klasyków, Jak dobrze pójdzie, zostanę inżynierem.

Blog poświęcony będzie praktycznemu zaangażowaniu w historię. Niektórzy nazywają to kostiumingiem, inni rekonstrukcją, a ja, jako wypadkowa różnych zbiegów okoliczności, które doprowadziły mnie do rozszerzenia mojej nieskrywanej miłości do lat trzydziestych o jakieś 40 lat wstecz (z tendencją wzrostową... w przenoszeniu się w przeszłość) postanowiłam nadać swojej tak zwanej twórczości konkretną postać. I dlatego właśnie powstał ten blog.