poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Ladies Day & Crystal Cup

W oczekiwaniu na zdjęcia turniury (w oczekiwaniu, aż je w końcu zrobimy, co ostatnio prawie się udało, gdyby nie nagła zmiana planów z mojej strony) postanowiłam pochwalić się moim kostiumowym spędzaniem wolnego czasu. 

Jakiś czas temu miałam przyjemność wraz z kilkoma nowo poznanymi entuzjastkami mody historycznej wziąć udział w Ladies Day & Crystal Cup, wydarzeniu odbywającym się na wrocławskim torze wyścigów konnych. Tradycją jest, że uczestniczące w imprezie panie zakładają na głowy kapelusze, zatem za namową Magdy i Loany zdecydowałam się wybrać na Partynice w stroju stylizowanym na Belle Epoque (niestety, tylko o stylizacji można mówić w trym przypadku, ale małymi krokami do przodu ;)). 

Nie obyło się bez stresu, gdyż okazało się, że Magda, jedyna uczestniczka wyprawy, którą wtedy znałam osobiście, nie da rady wziąć udziału w wydarzeniu. Analizując "za"i "przeciw" doszłam do wniosku, że szkoda stracić okazję i zdecydowałam się pojechać do Eli, która była na tyle uprzejma, że nie dość, że udostępniła nam swoje mieszkanie do przebrania się, to jeszcze zawiozła nas na miejsce! Ja sama źle zapisałam datę Ladies Day i zabłysnęłam dzwoniąc z informacją, że się spóźnię, gdy tak właściwie wybierałam się na miejsce dzień wcześniej :). 

Samo wydarzenie było bardzo przyjemne. Nigdy wcześniej nie byłam na wyścigach konnych i obserwując zmagania dżokejów doszłam do wniosku, że jest to bardzo ciekawy sport i przyjemnie się go ogląda. 

Nie obyło się oczywiście bez tysięcy zdjęć, które robili nam (i z nami) zaciekawieni przechodnie. 
Strój mój wybijał się na tle reszty dziewczyn prostotą i nie skłamię, jeśli powiem, że wyglądałam najmniej reprezentacyjnie, ale przecież ktoś musi obsadzić i tę rolę ;). 


Fot. Miłosz Poloch

Od prawej: ja, Ela, Weronika, Jola i jej siostra, której imienia niestety nie mogę sobie przypomnieć.
Fot. Miłosz Poloch


Moja stylizacja była swoistą składanką elementów, które szyłam do innych strojów i bazuje na raczej luźnym datowaniu przełomu XIX/XX wieku. Spódnicę prezentowałam już na Złotym Popołudniu (i wciąż nie poprawiłam aksamitu u dołu, shame on me), doczekała się jedynie szerszego paska. Koszula to ta sama, którą miałam na sobie w zestawie z turniurą na pikniku w maju, tym razem w wersji z rękawami, które jak widać po zdjęciach, wymagają poprawek. 

Największym hitem natomiast był "edwardiański kapelusz z H&M". Ponieważ nienawidzę poświęcać czasu na coś, co założę tylko raz, vide jednorazowy kapelusz z kartonu "byle jakoś wyglądał", postanowiłam stworzenie tego dodatku odłożyć w czasie i radzić sobie używając tego, co mam. Na co dzień często noszę kapelusze i mam ich kilka, natomiast tylko ten, odkupiony kiedyś od znajomej, nadawał się pod względem szerokości ronda. Przemilczmy zaokrągloną główkę i skąpe dodatki - za tak popularną na przełomie XIX i XX wieku materię upięta na kapeluszu posłużyła mi chusta przypięta szpilkami. Oczywiście tak przystrojony kapelusz był zbyt ciężki i nie układał się jak należy, ale spełnił swoją rolę podczas tych kilku godzin, gdy miałam go na sobie. 

Pomimo tego, że robiono nam mnóstwo zdjęć, w Internecie znalazłam ich tylko kilka, załączę jeszcze zatem (niestety niezbyt udane) zdjęcie, które zrobiłyśmy sobie z ekipą na bicyklach.





Pomimo tego, że mój strój wymaga tysięcy poprawek, jestem dość zadowolona z efektu końcowego. Mam wrażenie, że pomimo wyraźnej stylizacji, trzyma się estetyki epoki i nie wygląda zbyt karnawałowo przy dopracowanych, przepięknych strojach reszty dziewczyn. 

Ciuchy ciuchami, ale najprzyjemniejszą częścią tego popołudnia były dwie godziny spędzone w przyjemnym towarzystwie przy ciasteczkach i najlepszej chyba kawie, jaką kiedykolwiek piłam (zasługa Eli :)), za co jeszcze raz dziękuję. 

Planowałam za jednym zamachem opisać dwa wydarzenia, ale skoro znowu powstała notka-gigant, wyprawie do Lądka-Zdroju poświęcę osobny wpis. 

Do zobaczenia! 

L. 

niedziela, 10 lipca 2016

Bodo - wrażenia po ostatnim odcinku.

Wiem, że od tego "ostatniego odcinka" minęło już sporo czasu, jednak pęd życia nie zachęcał do spędzania czasu przy komputerze. Zwłaszcza, że w sumie nie do końca wiem, jak mogę podsumować głośną ostatnio produkcję TVP "Bodo".

Swoimi wrażeniami na temat serialu dzieliłam się już w okolicy piątego odcinka w TEJ notce i dla przypomnienia, a także porównania, wypunktuję krótko plusy i minusy:

PLUSY:

- muzyka;
- strona wizualna;
- popularyzacja kultury dwudziestolecia międzywojennego;


MINUSY:

- rozmijanie się fabuły z rzeczywistością (także jeśli chodzi o podobieństwo aktorów do odgrywanych postaci;
- za dużo scen erotycznych.

Z podsumowania wynika, że plusy przeważają, jednak na tamten moment serial nie budził mojego zachwytu jeśli chodzi o całokształt i oglądałam go raczej z niecierpliwą ciekawością, niż zafascynowaniem. Jak jest teraz?

Niestety, wbrew moim nadziejom, ilość scen erotycznych się nie zmniejszyła, są za to mniej wulgarne i bardziej dopasowane do fabuły, co mimo wszystko jest na plus.

Przyznam również, że z zainteresowaniem śledziłam komentarze Sławomira Kopra dotyczące poszczególnych odcinków i podsumowujące błędy w fabule. Jak zapewne kojarzycie, Sławomir Koper to pisarz skupiający się na produkowaniu dość ostatnio poczytnych książek o życiu sław m. in. dwudziestolecia międzywojennego i czasów PRLu. Nie czas i miejsce na podsumowywanie jego twórczości, dlatego już wracam do głównego wątku i informuję, dlaczego w ogóle o tym panu wspominam. Otóż po emisji każdego odcinka S. Koper wypunktowywał, które sceny były jedynie fantazją scenarzystów, bądź też w którym miejscu użyto utworu pochodzącego z późniejszych lat.
Z mojego punktu widzenia zwracanie uwagi na datowanie piosenek było zbędne, skoro powstały one w tej konkretnej dekadzie i nie odbiegały stylistycznie od popularnej wtedy muzyki, którą usłyszeć można było w radiu czy teatrach.

Ciekawym zabiegiem było natomiast zwrócenie uwagi na scenę z bodajże ostatniego odcinka, kiedy to przesłuchujący Bodo oficer NKWD na oczach aktora niszczy taśmę z filmem "Uwaga szpieg", a obecnej w sali kobiecie spisującej przebieg przesłuchania każe zanotować, że taśma jest prześwietlona i uniemożliwia odczytanie zapisu. Koper podkreśla, że taka sytuacja nie mogła mieć miejsca, gdyż Bodo taśmy z filmem po prostu ze sobą nie zabrał.
Z opisów biograficznych Wolańskiego wynika, że coś takiego rzeczywiście się nie zdarzyło, nie zmienia to jednak faktu, że niestety tak działał NKWD, a scena mistrzowsko ukazuje beznadziejność sytuacji głównego bohatera. Pozwala to stwierdzić, że finał serialu wywiera bardzo duże, niestety dość smutne, wrażenie i nieco podnosi ogólną ocenę serialu.

Także muzyka i strona wizualna do ostatniego odcinka trzymały wysoki poziom i nic nie można w tej kwestii autorom serialu zarzucić. Nie mam chyba nic więcej także do dodania w tej kwestii.

Czy poleciłabym obejrzenie serialu osobom zainteresowanym kulturą i postaciami dwudziestolecia międzywojennego? Na pewno tak, ale z zastrzeżeniem, że warto wcześniej sięgnąć do książki "Eugeniusz Bodo" Ryszarda Wolańskiego.


Źródlo: youtube.com


Dziś krótko, ale mam nadzieję treściwie ;).

Do napisania!

L.

wtorek, 31 maja 2016

Słuszna decyzja, czyli moja pierwsza wyprawa na Piknik Krynoliny w Pszczynie.

Sobotnie popołudnie upłynęło mi w sielskiej atmosferze dziewiętnastowiecznego pikniku w Pszczynie, popularnego wydarzenia organizowanego przez Stowarzyszenie Krynolina. 

Szczerze mówiąc do ostatniego momentu nie wiedziałam, czy w ogóle pojadę, głównie ze względu na fakt, iż uważałam za faux pas wpakowywanie się dopiero co poznanym osobom na kocyk i przerywanie leniwego odpoczynku w gronie znajomych. Na szczęście w ostatnim momencie podjęłam decyzję, że jadę, co ma być, to będzie. 

Była to najlepsza decyzja podjęta przez tak niezdecydowaną osobę jak ja w ostatnim czasie. Po rozważeniu "za" i "przeciw" i krótkiej rozmowie z Sio (Potłuczone Filiżanki) zabrałam się za gorączkowe wykańczanie sukni, by po czterech godzinach snu wpakować się w pociąg i w okolicach południa dotrzeć do Pszczyny. (Tutaj zamieszczam oficjalne podziękowania dla Ettariel, która do ostatniej chwili chciała wybawić mnie ze stresu samotnej wyprawy!)

Żałuję jedynie, że nie udało mi się dotrzeć na czas, jednak widok pięknych pań (i panów!) w ich wspaniałych kreacjach, przyjemne rozmowy oraz zabytkowe otoczenie Skansenu Zagrody Wsi Pszczyńskiej wynagrodziły mi godziny spędzone w podróży.

To teraz coś dla oka, gdyż myślę, że zdjęcia najlepiej oddadzą atmosferę wydarzenia.


Fot. Witek Wo

Fot. Witek Wo

Fot. Andrzej Grynpeter

Fot. Witek Wo

Fot. Witek Wo

Fot. Miłosz Brzozowski

Fot. Andrzej Grynpeter

Fot. Miłosz Brzozowski

Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy i bardzo trafnie podsumowała to Sio: "Trochę jak z Wigilią: więcej gotowania, niż jedzenia", dlatego brutalny powrót do rzeczywistości wprawił mnie w dość ponury nastrój, Najgorsze jednak, że przez szycie do trzeciej w nocy nie mogę już patrzeć na maszynę, a na przerwę nie mogę sobie pozwolić - zobowiązania czekają! 

O mojej sukni w kolejnej notce, bo jak zwykle historia powstania jest raczej zawiła ;). 

Do następnego poczytania!

L. 

środa, 25 maja 2016

To jest turniura na miarę naszych możliwości.

Myślę, że każdy, nawet jeśli kompletnie nie interesuje się moda historyczną, czy nawet samą historią, spotkał się kiedyś z charakterystyczną sylwetką, w której uwypukloną częścią kobiecego ciała jest - ogólnie mówiąc - tył. I nie mam tu na myśli współczesnych przykładów legginsów z wypychaczami na pośladki, ale oczywiście turniurę. 

Ten charakterystyczny dla epoki wiktoriańskiej element kobiecej garderoby popularność zyskał na początku lat 70. XIX wieku i, pomijając może niewielką przerwę, utrzymał ją niemal do końca lat 80.

Szyjąc strój wzorowany na rycinie z 1883 roku nie można oczywiście turniury pominąć, co gorsza, nie można uszyć praktycznie nic, nie wiedząc, jak miałoby się to na turniurze układać! Dlatego właśnie pracę zaczęłam właśnie od tej części bielizny. 

Jako, że nigdy nie istniał jeden wzorzec turniury, ja zdecydowałam się skorzystać z TEGO tutorialu American Duchess i  uszyć tzw. "lobster tail", czyli po prostu... eee... "odwłok homara"  (myślę, że każdy wie, o jakiego skorupiaka chodzi). 

Niestety, biała, najzwyklejsza bawełna jest u mnie towarem deficytowym (ostatni kawałek przeznaczony będzie na halkę). Pieniądze, za które można taką nabyć, także, dlatego zdecydowałam się na użycie różowej prążkowanej bawełny z zapasów, co samo w sobie nie jest minusem, gdyż dzięki temu "lobster tail" nabiera innego znaczenia  :D. Niestety nie jestem pewna, z czego wykonana jest farba użyta na prążki, a zresztą otoczka fiszbiny jest plastikowa, więc i tak nie ma mowy o żadnej rekonstrukcji. 

Postępowałam zgodnie z krokami opisywanymi przez American Duchess, także wtedy, gdy powiedziane było, że górna część turniury może mieć dowolny wymiar pod warunkiem, że zmarszczymy ją tak, by zmieściła się w 1/3 obwodu paska. Tak też zrobiłam i efekt był, eufemistycznie mówiąc, średni. Trudno się dziwić, skoro tunele na trzy górne fiszbiny były dłuższe od samych fiszbin, przez co tworzyły się nieestetyczne zagięcia.


Rozwiązanie problemu polegało na przyszyciu pasków ściągających materiał tak, by trzymał się w przysłowiowej kupie, a nie rozłaził na boki. Oczywiście dopiero druga próba była udana. 

Magia painta, ale przynajmniej wiadomo o co chodzi ;)

Rozłożona turniura zajmuje sporo miejsca (i wygląda jak nieco zbyt oryginalna żaluzja). Ponieważ nie posiadam walizki, do której mogłabym ją zmieścić na
czas podróży, postanowiłam z resztek uszyć pokrowiec, przypominający nieco te na maty do jogi. 


Ok, teraz czas na EFEKT KOŃCOWY (werble). 

Yyy, nadal dziwnie się układa. ECH. 

Za to od tyłu wygląda lepiej (gdyby tylko równo ją związać).

Podsumowując, spodziewałam się, że uszycie turniury przysporzy mi więcej problemów, natomiast o ile szycie to oczywiście sama przyjemność, "krojenie" fiszbiny sprawiło, że pod koniec pracy czułam się niemiłosiernie zmęczona!

Walczę obecnie z tym, co powinno się znaleźć na turniurze, więc spodziewajcie się wkrótce ładnych rzeczy na blogu ;).

niedziela, 8 maja 2016

Gorsetowe opowieści.

Obiecałam notkę o gorsecie, pora więc wywiązać się ze zobowiązań. 

Jakoś tak się złożyło, że zanim na dobre wsiąknęłam w modę historyczną, przeszłam etap zainteresowania modą alternatywną (ok, nadal się nią interesuję, aczkolwiek nigdy nie identyfikowałam się z żadną subkulturą, gwoli ścisłości), w tym gorsetami. Przez moją szafę przetoczyło się kilka egzemplarzy, począwszy od tubowatych gorsetopodobnych tworów na plastikowych fiszbinach, poprzez równie tubowate overbusty na stalowych, na powszechnie zachwalanych gorsetach (ok, jednym) z Paper Cats kończąc. 

W światku alternatywnej mody, o czym wszyscy zainteresowani pewnie wiedzą, najpopularniejszym sposobem noszenia gorsetu jest zakładanie go na ubranie. Przeszłam również przez ten etap, zakładając swój żakardowy under z PC na różne okazje, aż w pewnym momencie doszłam do wniosku, że jest zbyt strojny, a tak w ogóle to na co dzień najlepiej czuję się w luźnych ciuchach. Nie mam raczej kompleksów względem swojego wcięcia w talii, więc wykluczywszy opcję noszenia gorsetu jako bielizny, uwolniłam go z szafy i po prostu sprzedałam. 

To był duży błąd. Gorsety z PC mają wiele zalet, są bardzo dobrze wykonane, tanie i dobrze modelują sylwetkę. I świetnie nadawałyby się również pod historyczne suknie, zwłaszcza wzorowane na tych z końca XIX wieku. 

No ale co zrobić gorsetu nie ma, turniurę szyć trzeba, ale jak, skoro nie mogę oprzeć wykroju na swojej naturalnej figurze i najpierw powinnam zamówić gorset u gorseciarki (bo jak to mówią, z dostawą gorsetów w Paper Cats jest jak z hiszpańską inkwizycją)? Poczyniłam rozeznanie i już zabierałam się do napisania wiadomości, kiedy na mojej drodze pojawił się lumpeks (wszystkie moje opowieści się tak zaczynają, wiem). Wstąpiłam z czystej ciekawości, a nuż będą jakieś aksamity do nabycia. Aksamitów nie znalazłam, za to znalazłam gorset. Dość zniszczony overbust, za duży co najmniej o 3 rozmiary, ale za to na stalowych fiszbinach i to tylko za 5 złotych!

Oczywiście połowę gorsetu rozbebeszyłam przed zrobieniem jakiegokolweik zdjęcia...

Los rzucił mi wyzwanie, a ja wyzwanie przyjęłam. 

Wyzwanie czekało na swoją kolej dwa tygodnie, kiedy to gorączkowo zastanawiałam się co ma z tego powstać. Przeglądając książkę Jill Salen "Corsets: Historical Patterns & Techniques" powtarzałam sobie, że to nie może być aż tak trudne i wybrałam najprostszy under. Cóż, skoro gorset bazowy był overbustem i w zestawie 16 fiszbin tylko kilka było odpowiedniej długości do undera (dopiero potem dowiedziałam się, jak skracać fiszbiny). Trzeba zatem rozbebeszyć overa, wykrój pomniejszyć i zszywać od nowa! 

Tak też zrobiłam, wykonując wcześniej mock-up, który okazał się totalnym niewypałem. Zorientowałam się, że nie poradzę sobie z dopasowywaniem wymiarów biust-talia, a tak w ogóle to wcale nie chcę overa, bo są brzydkie i będzie mi zbyt gorąco. 

Zdecydowałam się na "małe" oszustwo i z pokazanych w książce gorsetów wybrałam gorset wstążkowy datowany na lata 1900-1910. 



Oczywiście nie mam na stanie tak szerokiej (i ładnej) wstążki, nie widziałam takiej także w odwiedzanych przeze mnie pasmanteriach, trzeba było zatem zdecydować się na kolejne oszustwo. Moje "wstążki" to po prostu resztki białego żakardu, uzupełnione bawełnianą koronką. Baza to pasiasty, również bawełniany materiał - kolejne resztki z tkaniny kupionej wieki temu. 

Ostateczny efekt jest, hmm... zadowalający, choć maksymalna redukcja to zaledwie 4 centymetry. Gorset usztywniłam 12 fiszbinami, tylne są oczywiście zbyt długie i zapewne kiedyś poddam je skróceniu (niestety, w najbliższym czasie mam za dużo szycia na głowie i zapewne się nie wyrobię). Wstążka to tzw. rozwiązanie tymczasowe, dlatego założona jest w sposób nie mający nic wspólnego z poprawnymi metodami wiązania gorsetów. Mam nadzieję, że wkrótce znajdę coś na zastępstwo. No i w sumie to przydałoby się jednak nieco zmniejszyć ten gorset, aby redukcja była bardziej widoczna. 

Teoretycznie da się go bardziej ściągnąć, ale do tego trzeba pomocy drugiej osoby :D. 

Zignorujcie ten biały szew, muszę go wypruć.  

Zignorujcie zbyt długie fiszbiny, muszę je skrócić >D.


Oczywiście datowanie gorsetu (już pomijając moje wykonanie) jest zbyt późne na turniurę, ale z braku laku zapewne będę zmuszona go założyć. Całkiem fajnie mi się go szyło, nie wykluczam zatem, że kolejny (tym razem bardziej odpowiedni historycznie) gorset także wykonam samodzielnie. Tymczasem uznajmy, że ten to po prostu inspiracja. 

Mam nadzieję, że oczy Was od tego nie bolą, za to chętnie poznam Wasze opinie!

Do napisania,
L. 


sobota, 16 kwietnia 2016

"Bodo" - moje refleksje na temat serialu

Nigdy nie byłam wielką fanką seriali. Niewiele tytułów przyciągało moją uwagę i ze zdumieniem wręcz słuchałam relacji koleżanek i kolegów (no, jednak w mniejszości) na temat tych, które wywarły na nich wrażenie. A podejść robiłam kilka, zarówno do kultowej już "Gry o tron" czy nieco bardziej trafiającego w moją estetykę "Mad men". Wszystko na nic.
Biorąc pod uwagę moją wybredność w tym temacie z tym większą niecierpliwością czekałam na premierę nowego serialu TVP opowiadającego o życiu Eugeniusza Bodo, jednego z najpopularniejszych aktorów dwudziestolecia międzywojennego.

Moje zainteresowanie wynikało z jednego prostego faktu: uwielbiam kulturę tego okresu. Zaczęło się oczywiście od filmów (bodajże "Piętro wyżej" z Bodo w głównej roli właśnie - to wciąż mój ulubiony film), następnie zaczęłam zgłębiać temat i wpadłam. Doszło do tego, że musiałam wygospodarować osobną półkę na książki dotyczące jedynie tej tematyki, zwłaszcza, że pojawia się ich ostatnio coraz więcej.

Źródło: onet.film.pl

No ale nie przeciągając: co jest dobre, co złe, a co takie sobie?

Zacznijmy od minusów, krytykowanie jakoś zawsze łatwiej przychodzi :P.


Rozmijanie się fabuły z rzeczywistością. Wątpliwości dopadły mnie już podczas oglądania pojawiających się w sieci zapowiedzi, gdzie możemy śledzić rozmowę Poli Negri z młodym Bodo. Czytałam biografię Bodo pióra Wolańskiego (gorąco polecam, to naprawdę dobrze napisana książka), czytałam pamiętniki Negri i jakoś nie przypominam sobie, aby takie spotkanie miało miejsce... Im dalej w las, tym więcej drzew, gdyż praktycznie w każdym odcinku mamy do czynienia głównie z interpretacją życia głównego bohatera, nie z faktami.

Tak właściwie nie jestem nawet pewna, czy jest to minus, gdyż przecież obok głośnych haseł promujących nową produkcję TVP nigdzie nie pojawiła się informacja, iż jest to serial dokumentalny, czy biograficzny. To po prostu ciekawa historia opowiadająca o życiu trochę wypłowiałej z naszej perspektywy gwiazdy kina, okraszona teraz dodatkowymi smaczkami, jak romans Bodo z Pogorzelską, czy płaceniem za recenzję usługami seksualnymi*.

Nieszczególnie miło jest mi wspominać sceny takie jak powyższa, ale pozwala to płynnie przejść do kolejnego minusa, tym razem bardzo, moim skromnym zdaniem, rażącego: za dużo seksu.
Rozumiem, że tutaj scenarzyści mogli sobie pofolgować, bo na temat życia seksualnego większości z gwiazd dwudziestolecia międzywojennego nie ma praktycznie żadnych informacji. Ale dlaczego muszę to oglądać w praktycznie każdym odcinku, czasem nawet po trzy razy? Nie mówię, że sceny erotyczne nie uzupełniają fabuły, nie oszukujmy się, ale mam wrażenie, że momentami jest tego po prostu za dużo i wygląda mi to najzwyczajniej w świecie na tani chwyt mający przyciągnąć widza: ktoś się miętosi, super, popatrzę. Trochę szkoda.

Sprawa, która budzi we mnie (niewielkie) wątpliwości to podobieństwo aktorów do odgrywanych przez nich postaci. O grze aktorskiej się nie wypowiem, bo totalnie się na tym nie znam, a nie uważam, żeby ktoś grał na tyle nieprzekonująco, że nie powinien znaleźć się w serialu (ludzie kłócą się o Królikowskiego, a mnie ani ziębi, ani grzeje).
Z jednej strony rozumiem, że nie wszystko da się zrobić i nie ma ludzi idealnie podobnych do Pogorzelskiej, Toma, czy Dymszy, ale osobiście, za każdym razem jak widzę wysokiego i smukłego Bartłomieja Kotschedoffa w roli Dymszy właśnie, chce mi się śmiać. Zwłaszcza jak stoi obok serialowego Bodo i zrównują się wzrostem. Rzeczywistość wyglądała trochę inaczej: 

Bodo drugi z lewej, Dymsza trzeci. Źródło: nitrofilm.pl

Ok, wiem, że się czepiam, no ale Dymsza to akurat bardzo charakterystyczny aktor, także jeśli chodzi o sposób gry. Mam mieszane uczucia. 
Kontynuując temat aktorów**, zdarzają się także bardzo dobre kreacje, jak na przykład Maciej Damięcki w roli Antoniego Fertnera.

Ostatni już plus-minus, to język. W sieci pojawiają się zarzuty, że skoro twórcy serialu dołożyli wszelkich starań do zachowania "klimatu epoki", to dlaczego nie zwrócili uwagi na to, że kiedyś wiele wyrazów wymawiało się w inny sposób, niż współcześnie. Przyznam sobie, że jakoś nie wydaje mi się, aby wyedukowanie rzeszy aktorów, że zamiast "zabrała" powinni mówić "zabrala" było łatwą rzeczą, natomiast gdyby taka akcja zakończyła się powodzeniem, na pewno byłby to dodatkowy smaczek dla widzów. 

A co z plusów? Na pierwszym miejscu niezaprzeczalnie musi znaleźć się muzyka. Każdy odcinek obfituje w świetne, wpadające w ucho interpretacje szlagierów z przedwojennych filmów i kabaretów. Sprawia to, że klimat dwudziestolecia międzywojennego jest niemal na wyciągnięcie ręki. 

Duże wrażenie robi też wizualna strona serialu. Nie oszukujmy się, że nie ma to znaczenia, gdyż ja już wypatrzyłam koszulę, którą chciałabym mieć w swojej szafie i już nawet mam na nią materiał (swoją drogą, mam całkiem sporo ciuchów stylizowanych na lata 30. i jakoś w nich nie chodzę... ale notka o tym kiedy indziej :)).
Sam klimat, scenerie przedwojennej Łodzi czy Warszawy to miód na moje serce i wielka radość dla oczu. W tej materii nie mam absolutnie nic do zarzucenia twórcom serialu. 

Źródło: telemagazyn.pl

Niezaprzeczalnym plusem jest także popularyzacja kultury dwudziestolecia międzywojennego wśród "zwykłych" zjadaczy chleba. Myślę, że sporo widzów serialu, którzy do tej pory nie mieli do czynienia z tym tematem, zechce pogłębić swoją wiedzę, a nawet jeśli nie sporo a kilku to uczyni, to już jakiś progres. 

Podsumowując: fabuła jest może trochę oderwana od rzeczywistości, ale na pewno będę oglądać kolejne odcinki. Dla klimatu i muzyki - warto, choć oczywiście po cichu liczę, że twórcy ograniczą nieco ilość scen erotycznych. No i sam fakt, że to jedyny polski serial dotyczący tak zajmującej tematyki sprawia, że warto poświęcić tę godzinę tygodniowo, zwłaszcza, jak trzeba coś wykończyć ręcznie, a akurat nie mam ochoty na żaden konkretny film :P. 


Uf, rozpisałam się! Strzeżcie się, bo jest duże prawdopodobieństwo, że w miarę oglądania kolejnych odcinków będę chciała coś jeszcze na ten temat skrobnąć. Chętnie także dowiem się, czy Wy oglądacie "Bodo" i co Wam się podoba, a co nie?

A w kolejnej notce - już na pewno! - gorset. 

L. 




*Inna sprawa, na ile widzowie podejdą do tematu na serio i wezmą fantazję scenarzystów za fakty, bez dalszego zgłębiania tematu. A jak wiemy, ludzie w tych kwestiach są raczej leniwi.
** Słyszałam same złe rzeczy o aktorze odgrywającym Żabczyńskiego. Ale pożyjemy, zobaczymy, totalnie nie znam współczesnych polskich aktorów, więc ciężko mi się wypowiadać.

sobota, 26 marca 2016

Retroszycie: spódnica i halka.

Dotrzymywanie postanowień idzie mi bardzo słabo. Naprawdę.
Miałam  tu wrócić ze zdjęciami szyfonowego negliżu, "obiecanego" w pierwszej notce z serii Plany na szycie. Oczywiście nic takiego nie powstało (chociaż mam tkaninę!), za to stworzyłam kilka innych rzeczy. Cóż, umiejętność pracy w chaosie to domena ludzi kreatywnych. 

Ostatnimi czasy los zsyła mi niespodzianki w postaci idealnych tkanin, znajdowanych oczywiście za grosze w second handach. Mimo, że szycie z tego typu wtórnych materiałów może budzić kontrowersje, ja nie mam z tym problemu. Skoro noszę kupione w ciucholandach ubrania, mogę bawić się w szycie z zasłon, zwłaszcza jeśli wypróbowuję nowy wykrój i obawiam się, że ciuch nie będzie nadawał się do ubrania, a cała tkanina pójdzie na marne. 

Podobnie było i tym razem. Nawiedziłam swój ulubiony chyba sklep z tkaninami (ok, potem odkryłam hurtownię i to bliżej domu) i wyszłam z krwistoczerwoną podszewką. Nie kupiłam materiału wierzchniego, bo po prostu nic odpowiedniego nie wpadło mi w oko. Za to dzień później, w ciucholandzie, wypatrzyłam czarną żakardową zasłonę i już wiedziałam, że oto mam wszystkie tkaniny potrzebne do uszycia tej spódnicy z wolantem:

Źródło: burda.pl

Model pochodzi z Burdy 8/2015. Jak tylko ją zobaczyłam, zapałałam (wtedy nieodwzajemnioną) miłością. Jest elegancka, nietuzinkowa i względnie prosta do uszycia. 

Zajęło mi to jakieś dwa dni (oczywiście z przerwami) i oto jest: 


Nie miałam jeszcze okazji jej ubrać, gdyż nie wybierałam się na żadną uroczystość, a na co dzień wydaje mi się jednak zbyt strojna. 

W tytule notki pojawia się też tajemnicza halka. Od dłuższego czasu byłam świadoma, że moje wysłużone, uszyte wieki temu halki są zbyt cienkie i przede wszystkim zbyt krótkie do rozkloszowanych sukienek w stylu lat 50. Potrzebowałam czegoś w tym stylu, a jedynym powodem, dla którego nie uszyłam halki wcześniej było... No właśnie, co? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego nie zabrałam się za to wcześniej! 

Źródło: cosplay.com

Materiał, jakiś podły, za to dość sztywny poliester, kupiłam za grosze w ciucholandzie prawie rok temu (tak, kiedyś był firaną) i od tej pory wisiał jako tkanina dekoracyjna (przecież!) na ścianie. Nadszedł jednak ten dzień, w którym stwierdziłam, że nie mam pomysłu na to, co uszyć teraz, więc wezmę się za halkę. I voila! 

Wiem, że nie jest to najodpowiedniejsze zdjęcie na bloga, ale to słońce!

Szyło się szybko i przyjemnie. Halka nie nadaje sukienkom zbyt dużej objętości, co uważam za plus (zwłaszcza w środkach komunikacji miejskiej). Prawdopodobnie kiedyś nadejdzie ten dzień, w którym stwierdzę, że jest na niej za mało szczęścia i doszyję kolejne, dodające objętości, warstwy.

Ok, mam już halkę, wydawałoby się więc, że moje życie jest kompletne. Nic bardziej mylnego, gdyż teraz bawię się w szycie gorsetu! Nigdy bym nie pomyślała, że do tego dojdzie, ale to temat na kolejną notkę. Zatem do napisania! 






sobota, 6 lutego 2016

Biedroneczka

Każdy, kto szyje wie, ile dobrodziejstw można znaleźć z lumpeksach. A to trafi się ładna zasłona, dziwnym trafem tylko jedna, za to świetnie nadająca się na sukienkę, a to bardzo brzydka.. tak, właśnie sukienka, w dodatku za duża o 6 rozmiarów, ale tkanina jest tak urocza, że na pewno się do czegoś przyda... Przykłady można mnożyć. 

Jakiś czas temu wpadła mi w ręce sukienka z cienkiej bawełnianej flaneli, czerwonej w czarne kropeczki. Myślałam o sukience z podobnym wzorem od dłuższego czasu, więc bez mrugnięcia okiem zapłaciłam 5 zł za tę (jeszcze wtedy) paskudną część garderoby, a potem... rzuciłam na miesiąc na stos rzeczy "do przerobienia". 

Nadszedł w końcu ten moment, zatem przed rozpruciem szwów w oryginale zrobiłam w Internecie mały research. Sukienka miała metkę "Laura Ashley" i paskudny krój sugerujący lata 80. sięgające do inspiracji sielską wsią. Wyniki wyszukiwania potwierdziły moje domysły: pani Laura specjalizowała się w tego typu kreacjach, a przygodę z modą rozpoczęła od projektowania drukowanych tkanin inspirowanych epoką wiktoriańską. W latach 50. i 60. osiągnęła nawet pewną popularność, a jej projekty z lat 70. znalazły się na wystawie w Fashion Museum w Bath (TUTAJ opis i zdjęcia. Takiej kiecki bym nie pokroiła, musicie uwierzyć, że moja była naprawdę brzydka). 

Marka dalej istnieje, a w Warszawie znajduje się nawet sklep z (piekielnie drogimi) tkaninami  Laura Ashley. 

Przyznam, że te rewelacje sprawiły, że zawahałam się z prujką w ręku. Z pomocą w dylemacie przyszedł ebay. Okazało się, że nie ma popytu na brzydkie projekty z lat 80., zatem rozprułam sukienkę na części pierwsze i uszyłam z niej swoją wersję. 

Jeśli ktoś jest ciekawy, jak wyglądał oryginał, TUTAJ są (bardzo słabej jakości) zdjęcia.

Krój sukienki również od początku znajdował się w mej głowie, gdyż bardzo spodobała mi się ta sukienka Le Palais Vintage: 


Następnie kilka dobrych godzin męczyłam się nad wykrojem mającym przypominać powyższe cudo i oto powstała tak zwana biedroneczka:

Wybaczcie jakość, to kolejna niefotogeniczna sukienka.




Przyznam, że niezbyt przyjemnie szyło mi się tę akurat sukienkę. Pomijając dość skomplikowany wykrój okazało się, że tego rodzaju cienka flanela raczej nie nadaje się do ponownego użycia, gdyż dość paskudnie się rozciąga na szwach, co widać m. in. na drugim zdjęciu (z tego też powodu sukienka jest nadal nie wykończona :P). 

To tyle z mojego szycia, gdyż na dzień dzisiejszy nie mogę się pochwalić większymi osiągnięciami. Nadal nie zdobyłam szyfonu z naturalnych włókien, zatem negliż jest wciąż w fazie projektowania.

Do następnego przeczytania!

LL.


środa, 20 stycznia 2016

Plany na szycie - część 1.

Postanowiłam rozpocząć małą serię, w której prezentować będę "plany na szycie" - czyli to, co chciałabym w najbliższym czasie wydobyć spod maszyny. Mam nadzieję, że przedstawienie tego na blogu zmotywuje mnie jedynie do działania.

No to zaczynamy!

1. Negliż 

Nadal nie jestem pewna, czy negliż i dressing gown to na pewno to samo, nawet jeśli wydaje się,  że służą do tych samych celów. Nie zmienia to faktu, że szycie bielizny (także tej nocnej) wzorowanej na tej z minionych dekad to sama frajda, zwłaszcza przy świadomości, że dzisiejsze piżamki to najczęściej wyciągnięty tiszert i flanelowe spodnie (co także wielbię, najwygodniejsze ciuchy świata). 

Co prawda jedną* taką podomkę (szlafroczek, jak zwał, tak zwał) już uszyłam, drugą wygrzebałam w sh**, ale po co się ograniczać? 

Pierwszy egzemplarz, który wpadł mi w oko, to ten pochodzący z 1918 roku: (nie jestem pewna źródła, ale to chyba Met Museum)




Hafty są zachwycające!

Datowanie? 
Jak widać powyżej, mój ulubiony ostatnimi czasy początek XX wieku. W dalszej kolejności zamierzam także zaopatrzyć się w coś stylizowanego na lata 30. 

Kiedy planuję rozpocząć szycie? Powiedziałabym, że jak najszybciej, ale w kolejce mam jeszcze spódnicę, więc zapewne się to nieco przeciągnie.

Materiał? No właśnie, tu mam dylemat. Mam w zapasach oliwkowozielony poliestrowy szyfon, ale coś czuję, że nie jest to najlepszy kolor na negliż. Z drugiej strony miło byłoby mieć naturalną tkaninę. No i ten fiolet jest taaki piękny...

Wyzwanie? Nigdy nie szyłam nic z szyfonu, a słyszałam, że to koszmar. No i hafty, ale to inna sprawa.

Wersja alternatywna to to cudo z 1915 roku. Akurat mam w zapasach beżowy wiskozowy szyfon (z którego miała być koszula, ale jakoś się nie zanosi), więc rozważę opcję uszycia obu egzemplarzy. 



       


       




Tyle w części pierwszej, to be continued ;)

* Niestety, sfotografowanie jej jest niemożliwe, bo materiał to jakiś podły welur.
** Kiedyś się pochwalę, jest przepiękna. Tylko standardowo za duża. 

niedziela, 10 stycznia 2016

Jak nie wpisałam się w datowanie, czyli suknia z 1911.

Przymierzałam się do wyprawy na Złote Popołudnie odkąd tylko dowiedziałam się, że tego typu wydarzenia odbywają się na terenie naszego kraju (czyli niewiele wcześniej). Jako, że  nie wyrobiłam się z szyciem na piknik w Pszczynie, tym razem miało być inaczej. Tylko skończę suknię wzorowaną na tej z 1911 i zabiorę się za coś z wcześniejszych dekad.

Rzeczywistość spłatała mi figla i jakoś tak wyszło, że ledwo zdążyłam skończyć suknię, a już trzeba było się pakować i ruszać do Krakowa. Zrezygnowana machnęłam ręką w nadziei, że nikt nie zwróci uwagi na moje faux pas. Nie miałam nawet stroju dziennego (który akurat wpisałby się w datowanie, gdyż miał zawierać tę koszulę), więc czekała mnie podwójna porcja wstydu do przełknięcia.
Ciekawość wygrała i tak oto znalazłam się na moim pierwszym w życiu wydarzeniu kostiumowym.

Zanim przejdę do opisu sukni, kilka zdań o samym Złotym Popołudniu, a raczej o moich odczuciach. Złote Popołudnie to wydarzenie organizowane przez stowarzyszenie Nomina Rosae i Szkołę Tańca Jane Austen i w założeniu ma ono stanowić swoistą podróż w czasie do XIX wieku. (Polecam zresztą zapoznać się z działalnością Nominy, która tego typu przedsięwzięć organizuje dość sporo.)

Program imprezy był naładowany ciekawymi pozycjami, jak pokaz mody, diorama, czy spektakl-seans spirytystyczny. Niestety, minusem było to, że bardzo niewiele punktów programu odbyło się zgodnie z harmonogramem, zatem większość czasu spędziłyśmy wraz z Kasią włócząc się po ogrodach pałacu w Śmiłowicach i wyczekując kolejnych atrakcji. Dużo czasu spędziłyśmy też w pałacowej restauracji przy herbatce i ciastkach, niestety bez obiadu, bo w menu nie było dań wegetariańskich, co przy ponad 12 godzinach spędzonych w jednym miejscu jest dość problematyczne.

Kilka atrakcji mile mnie zaskoczyło, jak np. namiot cygański, gdzie bardzo mile spędziłyśmy czas rozmawiając o dybukach. Niektóre jednak wywoływały raczej moje zdumienie, np. bardzo chaotycznie przeprowadzony pokaz mody, w którym pominięto kilka z najpiękniejszych (moim zdaniem) sukni. "Rozluźniony" program Złotego Popołudnia sprawił, że czas się nieco dłużył. Na szczęście dla jego zabicia udało mi się przeprowadzić kilka miłych rozmów.

No to teraz suknia! Dość luźno wzorowałam się na tym projekcie Callot Soeurs z 1911 roku. (zdjęcia z MetMuseum)





Urzekła mnie tiulowa (?) góra i moje ulubione chyba połączenie kolorów. Od początku wiedziałam, że suknia nie będzie miała trenu, gdyż planowałam wykorzystać dość uniwersalną spódnicę, którą przerobiłam z zakupionej w lumpie szmatki chwilę wcześniej. Niestety, spódnica to pół na pół poliester  z bawełną, dlatego dla pocieszenia samej siebie (i dla wydłużenia spódnicy) dodałam u dołu pas aksamitu. 

Także góra uszyta jest z aksamitu w połączeniu z fioletowym żakardem (z zielonej wiskozy powstała ostatecznie koszula), odzyskanym z bardzo brzydkiej spódnicy zakupionej wieki temu w lumpeksie. W miarę posiadanych materiałów starałam się o tzw. historyczną poprawność (o ile w ogóle można tak mówić przy wykroju robionym na oko). Szyłam bawełnianymi nićmi, a jako guzików użyłam szklanych paciorków. Oczywiście nie posiadałam bawełnianej gipiury (robią taką w ogóle?), dlatego ratowałam się resztkami z zapasów. Rękawy także powstały z odzysku i to także, niestety, poliester. 

Suknia prezentuje się tak i biorąc pod uwagę, że jest to moja pierwsza próba w kostiumingu, jestem z siebie nawet zadowolona. 



Tak, zdjęcie łazienkowe, ale na tym wyglądam chyba najkorzystniej, to wrzucę :P


A na tym z kolei wyglądam bardzo niekorzystnie, za to dobrze widać przód sukni. 
Suknię uzupełniła reticule szyta z tych samych tkanin i koronkowe rękawiczki kupione dawno temu w KappAhlu. Przepiękny wisiorek pożyczyłam od Kasi. 

Co ciekawe, spotkałam się z wieloma mniej lub bardziej zabawnymi komentarzami na temat mojej bladości, na co, przyznam, nie byłam przygotowana. Zwłaszcza biorąc pod uwagę tematykę wydarzenia i fakt, że Wrocławianie nie są zbyt skorzy do komentowania cudzego wyglądu (co z tego co wiem, w innych dużych miastach jest raczej normą). Cóż, nie opalam się od ośmiu lat, co ciemne kolory sukni tylko pięknie eksponują. 

Ponieważ wiedziałam, że jeśli najpierw zabiorę się za szycie sukni, nigdy nie uszyję pasującej do niej bielizny, zrobiłam to w pierwszej kolejności. Efekty można podziwiać tutaj. Inna sprawa, że z Krakowa od razu ruszałam do Warszawy, a potem na Litwę, zatem aby się nie przeciążać, zabrałam tylko halkę... 

Tyle na dziś, kolejne szyciowe nowiny pochodzić będą z lat 40. i 50. XX wieku, zatem zapraszam już wkrótce! 

L.