wtorek, 31 maja 2016

Słuszna decyzja, czyli moja pierwsza wyprawa na Piknik Krynoliny w Pszczynie.

Sobotnie popołudnie upłynęło mi w sielskiej atmosferze dziewiętnastowiecznego pikniku w Pszczynie, popularnego wydarzenia organizowanego przez Stowarzyszenie Krynolina. 

Szczerze mówiąc do ostatniego momentu nie wiedziałam, czy w ogóle pojadę, głównie ze względu na fakt, iż uważałam za faux pas wpakowywanie się dopiero co poznanym osobom na kocyk i przerywanie leniwego odpoczynku w gronie znajomych. Na szczęście w ostatnim momencie podjęłam decyzję, że jadę, co ma być, to będzie. 

Była to najlepsza decyzja podjęta przez tak niezdecydowaną osobę jak ja w ostatnim czasie. Po rozważeniu "za" i "przeciw" i krótkiej rozmowie z Sio (Potłuczone Filiżanki) zabrałam się za gorączkowe wykańczanie sukni, by po czterech godzinach snu wpakować się w pociąg i w okolicach południa dotrzeć do Pszczyny. (Tutaj zamieszczam oficjalne podziękowania dla Ettariel, która do ostatniej chwili chciała wybawić mnie ze stresu samotnej wyprawy!)

Żałuję jedynie, że nie udało mi się dotrzeć na czas, jednak widok pięknych pań (i panów!) w ich wspaniałych kreacjach, przyjemne rozmowy oraz zabytkowe otoczenie Skansenu Zagrody Wsi Pszczyńskiej wynagrodziły mi godziny spędzone w podróży.

To teraz coś dla oka, gdyż myślę, że zdjęcia najlepiej oddadzą atmosferę wydarzenia.


Fot. Witek Wo

Fot. Witek Wo

Fot. Andrzej Grynpeter

Fot. Witek Wo

Fot. Witek Wo

Fot. Miłosz Brzozowski

Fot. Andrzej Grynpeter

Fot. Miłosz Brzozowski

Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy i bardzo trafnie podsumowała to Sio: "Trochę jak z Wigilią: więcej gotowania, niż jedzenia", dlatego brutalny powrót do rzeczywistości wprawił mnie w dość ponury nastrój, Najgorsze jednak, że przez szycie do trzeciej w nocy nie mogę już patrzeć na maszynę, a na przerwę nie mogę sobie pozwolić - zobowiązania czekają! 

O mojej sukni w kolejnej notce, bo jak zwykle historia powstania jest raczej zawiła ;). 

Do następnego poczytania!

L. 

środa, 25 maja 2016

To jest turniura na miarę naszych możliwości.

Myślę, że każdy, nawet jeśli kompletnie nie interesuje się moda historyczną, czy nawet samą historią, spotkał się kiedyś z charakterystyczną sylwetką, w której uwypukloną częścią kobiecego ciała jest - ogólnie mówiąc - tył. I nie mam tu na myśli współczesnych przykładów legginsów z wypychaczami na pośladki, ale oczywiście turniurę. 

Ten charakterystyczny dla epoki wiktoriańskiej element kobiecej garderoby popularność zyskał na początku lat 70. XIX wieku i, pomijając może niewielką przerwę, utrzymał ją niemal do końca lat 80.

Szyjąc strój wzorowany na rycinie z 1883 roku nie można oczywiście turniury pominąć, co gorsza, nie można uszyć praktycznie nic, nie wiedząc, jak miałoby się to na turniurze układać! Dlatego właśnie pracę zaczęłam właśnie od tej części bielizny. 

Jako, że nigdy nie istniał jeden wzorzec turniury, ja zdecydowałam się skorzystać z TEGO tutorialu American Duchess i  uszyć tzw. "lobster tail", czyli po prostu... eee... "odwłok homara"  (myślę, że każdy wie, o jakiego skorupiaka chodzi). 

Niestety, biała, najzwyklejsza bawełna jest u mnie towarem deficytowym (ostatni kawałek przeznaczony będzie na halkę). Pieniądze, za które można taką nabyć, także, dlatego zdecydowałam się na użycie różowej prążkowanej bawełny z zapasów, co samo w sobie nie jest minusem, gdyż dzięki temu "lobster tail" nabiera innego znaczenia  :D. Niestety nie jestem pewna, z czego wykonana jest farba użyta na prążki, a zresztą otoczka fiszbiny jest plastikowa, więc i tak nie ma mowy o żadnej rekonstrukcji. 

Postępowałam zgodnie z krokami opisywanymi przez American Duchess, także wtedy, gdy powiedziane było, że górna część turniury może mieć dowolny wymiar pod warunkiem, że zmarszczymy ją tak, by zmieściła się w 1/3 obwodu paska. Tak też zrobiłam i efekt był, eufemistycznie mówiąc, średni. Trudno się dziwić, skoro tunele na trzy górne fiszbiny były dłuższe od samych fiszbin, przez co tworzyły się nieestetyczne zagięcia.


Rozwiązanie problemu polegało na przyszyciu pasków ściągających materiał tak, by trzymał się w przysłowiowej kupie, a nie rozłaził na boki. Oczywiście dopiero druga próba była udana. 

Magia painta, ale przynajmniej wiadomo o co chodzi ;)

Rozłożona turniura zajmuje sporo miejsca (i wygląda jak nieco zbyt oryginalna żaluzja). Ponieważ nie posiadam walizki, do której mogłabym ją zmieścić na
czas podróży, postanowiłam z resztek uszyć pokrowiec, przypominający nieco te na maty do jogi. 


Ok, teraz czas na EFEKT KOŃCOWY (werble). 

Yyy, nadal dziwnie się układa. ECH. 

Za to od tyłu wygląda lepiej (gdyby tylko równo ją związać).

Podsumowując, spodziewałam się, że uszycie turniury przysporzy mi więcej problemów, natomiast o ile szycie to oczywiście sama przyjemność, "krojenie" fiszbiny sprawiło, że pod koniec pracy czułam się niemiłosiernie zmęczona!

Walczę obecnie z tym, co powinno się znaleźć na turniurze, więc spodziewajcie się wkrótce ładnych rzeczy na blogu ;).

niedziela, 8 maja 2016

Gorsetowe opowieści.

Obiecałam notkę o gorsecie, pora więc wywiązać się ze zobowiązań. 

Jakoś tak się złożyło, że zanim na dobre wsiąknęłam w modę historyczną, przeszłam etap zainteresowania modą alternatywną (ok, nadal się nią interesuję, aczkolwiek nigdy nie identyfikowałam się z żadną subkulturą, gwoli ścisłości), w tym gorsetami. Przez moją szafę przetoczyło się kilka egzemplarzy, począwszy od tubowatych gorsetopodobnych tworów na plastikowych fiszbinach, poprzez równie tubowate overbusty na stalowych, na powszechnie zachwalanych gorsetach (ok, jednym) z Paper Cats kończąc. 

W światku alternatywnej mody, o czym wszyscy zainteresowani pewnie wiedzą, najpopularniejszym sposobem noszenia gorsetu jest zakładanie go na ubranie. Przeszłam również przez ten etap, zakładając swój żakardowy under z PC na różne okazje, aż w pewnym momencie doszłam do wniosku, że jest zbyt strojny, a tak w ogóle to na co dzień najlepiej czuję się w luźnych ciuchach. Nie mam raczej kompleksów względem swojego wcięcia w talii, więc wykluczywszy opcję noszenia gorsetu jako bielizny, uwolniłam go z szafy i po prostu sprzedałam. 

To był duży błąd. Gorsety z PC mają wiele zalet, są bardzo dobrze wykonane, tanie i dobrze modelują sylwetkę. I świetnie nadawałyby się również pod historyczne suknie, zwłaszcza wzorowane na tych z końca XIX wieku. 

No ale co zrobić gorsetu nie ma, turniurę szyć trzeba, ale jak, skoro nie mogę oprzeć wykroju na swojej naturalnej figurze i najpierw powinnam zamówić gorset u gorseciarki (bo jak to mówią, z dostawą gorsetów w Paper Cats jest jak z hiszpańską inkwizycją)? Poczyniłam rozeznanie i już zabierałam się do napisania wiadomości, kiedy na mojej drodze pojawił się lumpeks (wszystkie moje opowieści się tak zaczynają, wiem). Wstąpiłam z czystej ciekawości, a nuż będą jakieś aksamity do nabycia. Aksamitów nie znalazłam, za to znalazłam gorset. Dość zniszczony overbust, za duży co najmniej o 3 rozmiary, ale za to na stalowych fiszbinach i to tylko za 5 złotych!

Oczywiście połowę gorsetu rozbebeszyłam przed zrobieniem jakiegokolweik zdjęcia...

Los rzucił mi wyzwanie, a ja wyzwanie przyjęłam. 

Wyzwanie czekało na swoją kolej dwa tygodnie, kiedy to gorączkowo zastanawiałam się co ma z tego powstać. Przeglądając książkę Jill Salen "Corsets: Historical Patterns & Techniques" powtarzałam sobie, że to nie może być aż tak trudne i wybrałam najprostszy under. Cóż, skoro gorset bazowy był overbustem i w zestawie 16 fiszbin tylko kilka było odpowiedniej długości do undera (dopiero potem dowiedziałam się, jak skracać fiszbiny). Trzeba zatem rozbebeszyć overa, wykrój pomniejszyć i zszywać od nowa! 

Tak też zrobiłam, wykonując wcześniej mock-up, który okazał się totalnym niewypałem. Zorientowałam się, że nie poradzę sobie z dopasowywaniem wymiarów biust-talia, a tak w ogóle to wcale nie chcę overa, bo są brzydkie i będzie mi zbyt gorąco. 

Zdecydowałam się na "małe" oszustwo i z pokazanych w książce gorsetów wybrałam gorset wstążkowy datowany na lata 1900-1910. 



Oczywiście nie mam na stanie tak szerokiej (i ładnej) wstążki, nie widziałam takiej także w odwiedzanych przeze mnie pasmanteriach, trzeba było zatem zdecydować się na kolejne oszustwo. Moje "wstążki" to po prostu resztki białego żakardu, uzupełnione bawełnianą koronką. Baza to pasiasty, również bawełniany materiał - kolejne resztki z tkaniny kupionej wieki temu. 

Ostateczny efekt jest, hmm... zadowalający, choć maksymalna redukcja to zaledwie 4 centymetry. Gorset usztywniłam 12 fiszbinami, tylne są oczywiście zbyt długie i zapewne kiedyś poddam je skróceniu (niestety, w najbliższym czasie mam za dużo szycia na głowie i zapewne się nie wyrobię). Wstążka to tzw. rozwiązanie tymczasowe, dlatego założona jest w sposób nie mający nic wspólnego z poprawnymi metodami wiązania gorsetów. Mam nadzieję, że wkrótce znajdę coś na zastępstwo. No i w sumie to przydałoby się jednak nieco zmniejszyć ten gorset, aby redukcja była bardziej widoczna. 

Teoretycznie da się go bardziej ściągnąć, ale do tego trzeba pomocy drugiej osoby :D. 

Zignorujcie ten biały szew, muszę go wypruć.  

Zignorujcie zbyt długie fiszbiny, muszę je skrócić >D.


Oczywiście datowanie gorsetu (już pomijając moje wykonanie) jest zbyt późne na turniurę, ale z braku laku zapewne będę zmuszona go założyć. Całkiem fajnie mi się go szyło, nie wykluczam zatem, że kolejny (tym razem bardziej odpowiedni historycznie) gorset także wykonam samodzielnie. Tymczasem uznajmy, że ten to po prostu inspiracja. 

Mam nadzieję, że oczy Was od tego nie bolą, za to chętnie poznam Wasze opinie!

Do napisania,
L.